Poniedziałek był naszym ostatnim dniem w tym regionie Francji i postanowiliśmy odwiedzić tak zwaną “Światową Stolicę Ostryg” w miejscowości Cancale. To miasteczko głównie utrzymuje się z hodowli i połowów ostryg - produkują ponad 22,000 ton na rok. Zajechaliśmy tam około 11 i od razu można odczuć, że jest się w portowym miasteczku. Główne uliczki biegną wzdłuż wybrzeża, i wypełnione są restauracjami i knajpkami a na morzu widać same łodzie. Ponownie, jest tutaj bardzo widoczny poziom wody w morzu - jak tam zajechaliśmy był wówczas odpływ i wszystkie łodzie wyglądały jakby utknęły w płytkiej wodzie lub błocie. Zaledwie po kilku godzinach nastąpił przypływ i wszystkie łodzie były gotowe do użytku. Kolor tutejszej wody ma kolor niczym ocean na Wyspach Bahama - lekko niebieski i lazurowy. Spacerowaliśmy razem podziwiając uliczne ryneczki, knajpki i restauracje. Kiedy zgłodnieliśmy, zakupiliśmy ostrygi i inne owoce morza i urządziliśmy mała ucztę nad wodą. W przeciwieństwie do Ricka, nie jestem jakąś wielką fanką owoców morza; On natomiast to uwielbia. Zamówiliśmy ostrygi, 3 rodzaje ślimaków, 2 rodzaje krewetek, homara i raki. Znależliśmy idealne miejsce pod drzewem (był upalny dzień, 34 stopnie i bezchmurne niebo) i zaczęliśmy nasz lunch. Ku memu zdziwieniu, wszystko było naprawdę przepyszne. Zimne i świeże, pokropione cytryną, było to idealnie danie w tak upalnym dniu. Jedyna rzecz, która mogłaby poprawić smak tego dania to zimne piwko :) Leo nawet spróbował tych smakołyków natomiast Mila non stop mówiła nie..nie..nie i nie chciała mieć nic wspólnego z naszą ucztą. Nasz egzotyczny lunch zakończył się skonsumowaniem pysznych lodów. Wróciliśmy do naszego domku około 15, więc mielimy jeszcze pełno czasu aby zahaczyć o plażę w Dinard. Tego dnia było tam znacznie mniej ludzi, Leo i Mila pluskali się w wodzie, bawili w piasku i wspinali na skały (tego akurat nie było w planie). Około 19 dzieci były już padnięte więc spakowaliśmy manatki i wróciliśmy do domu. Po kolacji wszyscy padliśmy jak nigdy. Było to perfekcyjne zakończenie perfekcyjnego tygodnia. Północna część Francji jest po prostu niesamowita. Można to zrobić tyle rzeczy i zobaczyć tyle wspaniałych miejsc, że potrzebnych jest kilka miesięcy aby to wszystko jakoś ogarnąć. Zauważyliśmy mnóstwo przyczep kempingowych, rowerzystów i miłośników natury, ten region jest idealny dla entuzjastów natury. Jestem zachwycona tym regionem Francji. Widoki są cudowne, jedzenie wręcz przepyszne, ludzie bardzo mili i przyjaźni (nie mówimy i nie rozumiemy francuskiego). Cóż mogę powiedzieć, to jest fantastyczny początek naszej przygody i Francjo, kochamy Cię Poniżej znajdziecie krótkie slide show z naszymi zdjęciami z pierwszego tygodnia pobytu we Francji!
0 Comments
Nasz pierwszy oficjalny dzień we Francji spędziliśmy w przepięknym miasteczku Saint Malo. Ta historyczna miejscowość znajduję się w północno-wschodzniej Francji w zatoce Saint Malo i jej krajobraz po prostu zapiera dech w piersiach. Malownicze domy, zabytkowa architektura, i wibrujące uliczki, wszystko to jest częścią tego miasta otoczonego wodą. Fale wody zmieniają cały krajobraz w bardzo dramatyczny sposób, do takiego stopnia, że woda potrafi się podnieść ponad 4 metry podczas przypływu. Podczas odpływu, zatoka zamienia się w bagienko, po którym można chodzić i przejść po nim na kolejną wysepkę. W oceanie jest również mała strefa do pływania gdzie Leo i Mila oczywiście się kąpali (ale o tym juz za chwilę). Razem z Rickiem nie mogliśmy uwierzyć w kryształową czystość wody. Turkusowy kolor wody, do którego przyzwyczailiśmy się na Florydzie, chyba po prostu podąża za nami aż do Północnej Francji. Szczerze, myślałam, że byliśmy na Lazurowym Wybrzeżu, bo woda była tak piękna. Zatoka prowadzi do La Rance rzeki, gdzie można zobaczyć mnóstwo żeglarzy, kajakarzy i innych fanatyków sportów wodnych. To jest idealne miejsce na rozpoczęcie naszej przygody. Pierwsza część dnia przeniosła nas do tyłu w czasie, a dokładnie do Bitwy o Saint Malo 6 sierpnia 1944, podczas Drugiej Wojny Światowej. Jest duża szansa, że jeśli to czytasz, ktoś z Twojej rodziny był dotknięty lub walczył o wolność podczas tego okresu. Moi pradziadkowie i dziadkowie byli świadkami wielkich okrucieństw w ówczesnej Polsce, natomiast dziadkowie Ricka walczyli na Pacyfiku. Będąc tylko dwie godziny od plaż w Normandii, mieliśmy okazje dowiedzieć się więcej na temat bitwy o Saint Malo. Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem historii, ale w taki sposób człowiek o wiele przyjemniej i szybciej się edukuje (Rick nakręcił krótkie video pokazujące to miejsce). Po południu udaliśmy się do samego serca Saint Malo (zwanego Intra-Muros) gdzie zjedliśmy lunch. Znaleźliśmy super miejscówkę na plaży i podziwialiśmy tam nieziemskie widoki. Ten idylliczny moment został przerwany przez mewę, która ukradła mi lunch! Ten szalony ptak wypatrzył mnie jedzącą kanapkę i zdecydował się nią poczęstować. Ta mewa przyleciała w moją stronę i zabrała mi jedzenie prosto z moich rąk, czy możecie w to uwierzyć?! Nawet nie miałam szans się bronić i odebrać jej łup. Może ta mewa chciała mi coś powiedzieć o mojej diecie…od tej pory, będę zamawiać tylko saładki. Po tym szalonym i nietypowym wydarzeniu poszliśmy na plażę. Leo i Mila nie zrazili się lodowatą wodą i wykąpali się w ocenie. Muszę przyznać, że było super stanąć gołą stopą na piasku, zupełnie jak na naszej kochanej Florydzie : Kolejny dzień rozpoczął się małym fiaskiem. Nasze auto ma tak zwany “self starter” więc samochód można odpalić za pomocą przycisku. Jednakże kluczyki są potrzebne aby otworzyć drzwi. No więc wsadzając dzieci do ich siedzonek, Rick położył kluczyki na dachu auta i całkowicie o nich zapomniał. Odjechaliśmy jakby nigdy nic i jadać po przepięknych francuskich drogach, usłyszeliśmy jakiś dziwny hałas dochodzący z dachu. Na początku niczym się nie przejęliśmy ale po krótkiej chwili Rick zdał sobie sprawę, że ten dziwny hałas to były nasze kluczyki spadające z dachu. Natychmiast się zatrzymaliśmy i Rick zaczął biec wzdłuż drogi. Musze przyznać, że mamy więcej szczęścia niż rozumu ponieważ jakiś cudem kluczki się znalazły, leżały tuż przy samej drodze. Nawet nie chcę myśleć co by było, gdybyśmy je zgubili.
Po tej małej porannej wpadce, udaliśmy się do wspaniałego Le Mont St Michel (jakieś 45 km od naszej wioski). Ten przepiękny klasztor można powiedzieć, że należy do morza. Jest on otoczony Zatoką Mont St Michele, i jest widoczny z każdej strony z regionu Brittany. Odwiedziliśmy to miejsce podczas odpływu, co pozwoliło nam na spacer od parkingu, wzdłuż zatoki i dookoła tego niesamowitego zabytku. Rick ciągle powtarzał, ze ta budowla dawała mu poczucie, jakby był w filmie Batman, w Gotham. Tak więc cały dzień spędziliśmy na spacerowaniu, a na końcu wspięliśmy się na sam szczyt (z dwójką dzieci, wózkiem, nosidełkiem i plecakiem - porządny trening; dodam jeszcze, że jak juz zaparkujesz samochód, musisz przejść około 3 km aby dojść do klasztoru. Nasze nogi odczuły każdy krok tej wycieczki). Pogoda była po naszej stronie - słonecznie, rześko, z lekką bryzą. Zakończyliśmy ten dzień małym piknikiem na terenie klasztoru - całkiem nieżle, prawda?! Przygotowaliśmy krótkie video i slide show, ale niestety internet nie chce z nami współpracować...spróbujemy jutro, może będzie trochę szybszy :) Po 3 niesamowitych tygodnia w Polsce i Niemczech z rodziną i znajomymi, pożegnaliśmy się i oficjalnie rozpoczęliśmy naszą nową przygodę dookoła świata. Nasz pierwszy przystanek to Francja. Polecieliśmy samolotem z Warszawy do Paryża. Wszystko szło jak po maśle i nie było żadnych komplikacji. Dzieci super przebyły lot i wydawało się, że to będzie idealny początek naszej przygody..ale…no właśnie, zawsze jest jakieś ale.
Kiddy dolecieliśmy do Paryża, udaliśmy się do wypożyczalni samochodów Hertz, gdzie mieliśmy zabukowane auto na następne 3 miesiące. Wszystko szło w dobrym kierunku do momentu kiedy to pan z obsługi oznajmił nam, że niestety nie ma dla nas samochodu na automat i, że jedynie co, może nam wypożyczyć samochód na biegi. Możecie w to uwierzyć??!! Już kilka tygodni wcześniej wynajęliśmy i zapłaciliśmy za automatyczne auto ale pan stwierdził, że byliśmy o godzinę za póżno i nasze auto było oddane komuś innemu. Na początku myślałam, ze ten pan żartuje ale po chwili zdałam sobie sprawę, że jednak nie. Nasze dzieci biegały dookoła jak szalone mrówki, byliśmy bardzo zmęczeni i głodni, a co więcej, ani Rick ani ja nie umiemy jeżdzic na biegach. Tak naprawdę, Rick nigdy nie prowadził takiego auta a ja, no coż, oblałam test na prawko 5 razy w Polsce (proszę się ze mnie nie śmiać). Pamiętam, kiedy uczyłam sie jeżdzić na biegach a mój samochód zatrzymał się na środku ronda ponieważ nie dodałam wystarczającej ilości gazu, zamiast się sprężyć, to zaczęłam płakać. Żeby tego było mało, ustawił się za mną sznur trąbiących i nie za bardzo zadowolonych kierowców. No wiec, nie, nie widziałam siebie kierującej autem na biegi przez Francję i resztę Europy. Ku menu zdziwieniu, obydwoje z Rickiem nie wybuchnęliśmy paniką i frustracją. Pan z obsługi wytłumaczył nam, że będzie miał dla nas odpowiednie auto następnego dnia. Czasami trzeba po prostu wrzucić na luz i tak właśnie zrobiliśmy. Zawołaliśmy taksówkę, pojechaliśmy do najbliższego hotelu i zapytaliśmy o wolny pokój. Na szczęście mieli jeden wolny pokój i tam właśnie spędziliśmy nasza pierwszą noc. Tego wieczoru stołowaliśmy się w…McDonaldzie!!!! Pierwsze raz chyba od co najmniej 10 lat. Jak to jest możliwe, że nasz pierwszy posiłek we Francji wydarzył się w McDonaldzie? To jest pytanie za 1 milion dolarów. Sa jednak takie sytuacje z życiu gdzie trzeba iść w wiatrem a nie pod ( ja w życiu zawsze robię odwrotnie, ale to już inna historia). Wszyscy zasnęliśmy bardzo wcześnie z czystego zmęczenia. Następnego dnia powróciliśmy do wspaniałej firmy Hertz gdzie już nowa pani od obsługi nie miała zielonego pojęcia o naszej rezerwacji pojazdu na automat. Jakimś cudem udało jej się wytłumaczyć wszystko swojej manadżerce i w rezultacie otrzymaliśmy wspaniałe auto, nowy Peugeot 508 SW z wbudowaną nawigacją i wieloma innymi dodatkami, o które nie prosiliśmy. To właśnie nazywa się Karma! Wyjechaliśmy z Paryża bardzo szczęśliwi i udaliśmy się do małej wioseczki na północy Francji - Saint Pete (5 h od Paryża). Ciąg dalszy już wkrótce... Nasza pierwsza sobota we Francji była relaksująca. Nie mieliśmy nic zaplanowanego i chcieliśmy trochę zwolnić. Najpierw, Pojechaliśmy do pobliskiej wioski - Saint Suliac i trochę pospacerowaliśmy. Ta wioseczka jest uważana za jedną z najpiękniejszych w całym kraju. Leży ona na rzeką Rance. Każda uliczka jest bardzo wąska i kamienista, co trochę uniemożliwiło nam znalezienie dobrego miejsca na piknik. W takiej sytuacji zdecydowaliśmy się podjechać do innego miejsca, miasteczka Dinard. Już na samym wjeżdzie znależliśmy wielki park z placem zabaw i tam właśnie się rozsiedliśmy. Leo i Mila biegali dookoła i rozładowywali swoją energię, a Rick i ja korzystaliśmy tego wolniejszego dnia. Tuż po drugiej stronie ulicy była piękna plaża z widokiem na St Malo, więc zdecydowaliśmy się tam podejść i zrobić zdjęcie. Leo i Mila mięli trochę inny pomysł i zanim się zorientowaliśmy, we dwoje pływali w wodzie. Co prawda nie byliśmy przygotowani na plażowy dzień, ale co tam, raz się żyje i prosto z parku przenieśliśmy się na plażę. Spotkaliśmy bardzo fajną parę z Irlandii i miło razem spędziliśmy dzień. Nasze dzieci były w tym samym wieku więc i Leo i Mila mieli znajomych do zabawy. Było bardzo fajnie obserwować Leosia bawiącego się z tym chłopcem - jakby się znali od urodzenia. Grali w piłkę, kopali doły, wspinali się na skały, a Milcia z nową znajomą chlapały się w wodzie. Kiedy wróciliśmy do domu, Rick rozpalił grilla i przygotował przepyszny schab i łososia w sosie barbecue. Powinnam dodać, że Rick uwielbia grillować i chyba poczuł się jak w domu :) Po tak fantastycznym dniu, nasza adrenalina wciąż w nas tętniła więc postanowiliśmy zobaczyć niesamowity zachód słońca w wybrzeżu. Właścicielka naszego domku zaproponowała super atrakcję, a mianowicie mały trek do Pointe du Grouin, w Cancale. Mieliśmy w planach tam jechać innego dnia, ale zdecydowaliśmy, że to byłby to idealny wieczór na aby zobaczyć zachód słońca. Zachód słońca był wyznaczony na 22:15 i było to trochę ryzykowne mając ze sobą dzieci (obydwoje byli już padnięci). Ale trudno, zacisnęliśmy zęby, zapakowaliśmy się do auta i około 20:30 wyruszyliśmy w trasę (około 25km). Po zaparkowaniu, musieliśmy iść około 1 km aby dojść do końca wybrzeża. Jest to najbardziej wysunięty punkt w północno-wschodniej części Zatoki Mont St Michel, i lokalizacja tego miejsca pozwala na nieziemskie widoki (można stamtąd zobaczyć Wyspy Normandzkie i Klasztor). Doszliśmy do samego szczytu wybrzeża, zachwycając się pięknymi widokami i zapierającym dech w piersiach zachodem słońca. W momencie kiedy słońce zachodziło za horyzont, spotkaliśmy się z “dziką naturą”. Wracając do samochodu, tuż przed nami na środku alejki pojawił się lis! Leo zaczął marudzić bo chciał iść już spać, za to Mila doznała podwójnej dawki energii - dla tych, którzy znają bajkę Dora - na widok lisa Milcia zaczęła krzyczeć na cały głos - Lisek Hytrusek! To był taki komiczny moment, myśleliśmy, że dosłownie popadamy ze śmiechu! To było idealne zakończenie tego super dnia. Po bardzo intensywnej sobocie, zdecydowaliśmy, że w niedzielę trochę zwolnimy i zrelaksujemy się na pobliskiej plaży. Pogoda ponownie była przepiękna, 27 stopni i zero chmur na niebie. Po śniadaniu udaliśmy się na plażę St-Cast-le-Guildo. Ten mały raj znajdował się jakieś 30 km od naszej wioseczki. Ta plaża była ogromna! Na pierwszy rzut oka przypominała ona plażę z Kalifornii. Woda w oceanie była lodowata ale bardzo orzeżwijąca. Leo i Mila budowali zamki z piasku i ganiali się dookoła. Wiem, że jesteśmy tu tylko 4 dni ale jestem po prostu zakochana w tym rejonie Francji do tego stopnia, że chcę się zacząć uczyć francuskiego, kupić mały domek i osadzić się tutaj na jakiś czas :)
Mór starszy brat był dla nas bardzo serdeczny i pożyczył nam swój samochód na drugi tydzień w Polsce. Jest to samochód na automat, dzięki Bogu, bo i Rick i ja nie potrafimy jeżdzić na biegach. Najpierw pojechaliśmy do Białegostoku. Moja mam urodziła i wychowała się tam, Kasia i Piotrek studiowali tam, i tuż przed moim wyjazdem na studia do Stanów, ja również mieszkałam w Białymstoku przez jakieś 6 miesięcy. Wynajęliśmy przytulne mieszkanko w samym centrum miasta. Pierwszego wieczoru, znajomi moich rodziców zaprosili nas do siebie na kolację. Pan Zbyszek (Mieroslav dla tych, którzy byli na naszym weselu w Polsce) przygotował wspaniałe dania: kiełbasę zawijaną w bekonie i pieczonego świniaka. Najedliśmy się po pas, wypiliśmy różne trunki i postanowiliśmy wszyscy iść na spacer do Pałacu i Parku Branickich. Podczas przechadzki, zahaczyliśmy o ulicę Lipową i jeszcze poszliśmy na lody (jakbyśmy tego naprawdę potrzebowali, ha). Była to piękna noc podczas której człowiek zdaję sobie sprawę jak bardzo jest wdzięczny za swoją rodzinę i przyjaciół. Następnego dnia pojechaliśmy do Supraśla (małe miasteczko jakieś 10 km od Białegostoku) gdzie odwiedziliśmy moja ciocię i wujka. Zabraliśmy Leosia i Milę na lokalną plażę, gdzie mogli się pobawić na placu zabaw nad samą rzeką. Po południu wróciliśmy do Białegostoku i poszliśmy na spacer. Tego wieczoru spotkałam się z jedną ze swoich koleżanek z liceum i było super pogadać i pośmiać się z dobrą znajomą ze szkolnych lat.
Następnego dnia nasz przyjaciel Mauricio przyjechał do Białegostoku pociągiem z Niemiec. Odebraliśmy go ze stacji kolejowej i pojechaliśmy do miasta na lunch. Po przepysznym obiedzie pojechaliśmy do Wojnowa (mała wioska na Mazurach). Teście mojej siostry mieszkają tam i organizowali wielkie przyjęcie z okazji Pierwszej Komunii Świętej moich dwóch siostrzenic. N swojej posesji mają również własny pensjonat, w którym zatrzymaliśmy się na kilka dni. Mazury to piękny region wypełniony jeziorami, lasami, rzekami i przeuroczymi miasteczkami. W pewnym stopniu ten cały weekend wydawał się jak jeden wielki zjazd rodzinny, gdyż cała moja najbliższa rodzina przyjechała aby uczcić tę Pierwszą Komunię. Pierwszego dnia naszego pobytu, Rick i mąż mojej siostry - Rafał wybrali się na spływ kajakowy po Krutyni. Ja dołączyłam do nich trochę póżniej razem z jedną z moich siostrzenic. To był idealny dzień: niebieskie niebo i prażące słońce. Wieczorem relaksowaliśmy się przy zachodzie słońca jak z obrazka. Ta noc prawie zakończyła się dniem, ale nikomu to nie przeszkadzało :) Piątek należał do ostatnich przygotowań przed Komunią. Każdy się zmobilizował i dostał przydział obowiązków. W sobotę wszyscy pojechaliśmy na mszę do kościoła i po zakończeniu ceremonii pierwszej Komunii Świętej zaczęliśmy świętować. Jedliśmy, popijaliśmy i tańcowaliśmy do białego rana (niczym jak w Panu Tadeuszu Mickiewicza)…cóż mogę powiedzieć, polska gościnność nie zna granic :) Niedziela to był istny maraton, gdyż musieliśmy wszyscy wrócić do Sokołowa (2.5 h od Wojnowa) gdzie Mila miała swoje Chrzciny. Nie wiem jakim cudem udało nam się wszystkim dotrzeć na czas, ale wszystko odbyło się zgodnie z planem. Moja mama stanęła na wysokości zadania i przygotowała kolację jak na przyjazd Papierza. Wszyscy super się bawili i spędziliśmy kolejny niesamowity wieczór z rodziną. Dzieci bawiły się na podwórku i widać było jak bardzo się ze sobą zżyły podczas kilku tygodni. Aż łza się kręci w oku kiedy pomyślę, że nie będziemy się widzieli z moja rodziną przez ten nadchodzący rok. lub więcej. Przeżyliśmy naprawdę niesamowity czas podczas naszego pobytu. Dzięki Bogu za Internet, Whatsapp i FaceTime, małe cudeńka technologiczne, które pozwalają na kontakt ze światem podczas naszej rocznej wyprawy. Te ostatnie trzy tygodnie wydawały się jak lot rakietą i naprawdę jesteśmy zmęczeni. Jednakże bez wątpienia była to najlepsza jak do tej pory nasza wizyta w Polsce. Spędziliśmy niesamowite trzy tygodnie z rodziną i przyjaciółmi, uśmialiśmy się po pachy i przeżyliśmy niezapomniane chwile. Będę trzymać te momenty blisko serca i jeśli w którymś momencie podczas naszej podróży zatęsknię za domem, wrócę myślami do tych chwil i ludzi którzy na zawsze będą już w naszym życiu. Kochamy Was wszystkich i proszę, spotkajmy się gdzieś razem podczas naszej przygody dookoła świata. Na Zdrowie, Cheers, Prost, Salut! Ahh..witamy w domu. Czuję się jakby minęły wieki od mojej ostatniej wizycie w Polsce. Ostatni raz byłam tutaj dwa lata temu na weselu mojego młodszego brata, Kuby. Moje rodzinne miasto - Sokołów Podlaski znajduję się jakieś 1.5 godziny od Warszawy. Każdy dzień w Polsce był z cyklu spotkanie z rodzinną i przyjaciółmi. Nasze odwiedziny w Polsce rozpoczęliśmy od świętowania Dnia Dziecka (1 czerwca). Najpierw babcia Ula zabrała dzieci do sklepu gdzie każde dziecko wybrało sobie zabawkę i wieczorem poszliśmy z moim starszym bratem Piotrkiem, Jego żoną i dwiema córkami, razem moimi rodzicami na kolacje w lokalnej restauracji. Następnego dnia poszliśmy zobaczyć występy taneczne jednej z moich siostrzenic a wieczorem zorganizowaliśmy grila dla z moją rodziną i znajomymi. Moje dwie przyjaciółki jeszcze z dzieciństwa - Ola i Marta były obecne na tej imprezce i było naprawdę super się spotkać i pogadać przy lampce wina. Te 5 dni spędzone w Sokołowie były bardzo szalone i chaotyczne. Tak myślę, że potrzebowałabym przynajmniej z miesiąc czasu aby zobaczyć wszystkich znajomych. Każdego dnia moja mama gotowała nam przepyszne dania i było naprawdę miło być po prostu w domu z rodziną. Mój młodszy brat Kuba, Jego żona i dziecko przyjechali na weekend i spędzili go również z nami. Dom moich rodziców był non stop pełen ludzi ale tak jest najlepiej. Jestem bardzo wdzięczna za to ,że mam tak wspaniałą rodzinę. Leo i Mila codziennie bawili się ze swoim rodzeństwem ciotecznym i widać było, że się ze sobą bardzo zżyli. Moi rodzice mają 8 wnucząt i Leo jest jedynym chłopcem. Bardzo mało spałam w ciągu tych 5 dni ale to nie miało znaczenia. Co było najważniejsze to fakt, że byliśmy wszyscy razem - moja rodzina i znajomi, i naprawdę spędziliśmy ze sobą 5 wspaniałych dni tworząc tysiąc niezapomnianych wspomnień.
W Polsce będziemy tylko dwa tygodnie. Jutro jedziemy na kilka dni do Białegostoku a potem mamy Pierwszą Komunię Świętą moich dwóch siostrzenic (w Wojnowie) a następnie Chrzest Mili w Sokołowie. To będzie szalony tydzień ale już nie mogę się doczekać aby zobaczyć się z resztą mojej rodziny i znajomymi. Mila po raz pierwszy jest w Polsce ale patrząc na Nią bawiącą się z ze swoim rodzeństwem ciotecznym nigdy bym nie powiedziała,ze jest to ich pierwsze spotkanie. Dzieci mają taki specjalny dar i bardzo szybko odnajdują się praktycznie w każdej sytuacji. Czasami tak myślę sobie, że my dorośli powinniśmy wziąć przykład z naszych dzieci i mieć w sobie trochę więcej empatii, wyrozumiałości i szczerości wobec innych. Tym razem krótszy wpis na blogu gdyż każdy dzień jest wypełniony co do minuty, więc do “usłyszenia” już za kilka dni, Adios! Gosia Po wspaniałym tygodniu w Hamburgu, naszym kolejnym przystankiem była Polska. Zamiast lecieć samolotem, zdecydowaliśmy się na podróż pociągiem do Warszawy. Podróż pociągiem jest jedną z najlepszych okazji aby zobaczyć Europę. Tak naprawdę będąc w Europie i korzystając z komunikacji kolejowej, można dojechać do każdego państwa. Jest bardzo duża szanse, że jeśli byłeś w Europie to jechałeś pociągiem aby zobaczyć różne miasta, odwiedzić wiele krajów, czy nawet mniejszych i oddalonych wiosek. W Ameryce , głównym środkiem transportu jest auto natomiast w Europie, zarówno samochód jak i pociąg są pierwszą opcją transportu. Co więcej, jazda pociągiem jest bardzo przyjemnym doświadczeniem. W większości przypadków, pociągi są bardziej komfortowe, czyste, prawie zawsze na czas, można rozprostować swoje kości w czasie jazdy, zazwyczaj tańsze niż lot samolotem i także dają nam szanse zobaczyć różne części danego państwa, których jazda samochodem by nam nie pozwoliła. Podczas naszych podróży widzieliśmy już Włoskie krajobrazy, Austriacką stronę Alp i także magiczne tereny Norwegii (w zakładce “ wspomnienia z podróży” z najedziesz Norwegię i krótki wpis o podróży pociągiem przez ten kraj). Niektóre pociągi są zaopatrzone w specjalny wagon dla dzieci, gdzie najmłodsi pasażerowie mogą się bawić i szaleć. Doświadczyliśmy już wiele podróży pociągiem po Europie i pomyśleliśmy,ze i tak będzie również fajną przygodą.
Aby dostać się do Warszawy są dwie opcje i każda wymaga zmiany pociągu w Berlinie. Jedna przesiadka to tylko 20 minut, a druga to prawie dwie godziny. Mając dwójkę małych dzieci i trochę bagażu, zdecydowaliśmy się kupić bilet z tą dłuższą przesiadką. Pożegnaliśmy się z Rafałem, dziewczynkami i moją siostrą i udaliśmy się na stację kolejową w Hamburgu. Zajechaliśmy 45 minut wcześniej aby mieć więcej czasu na zniesienie naszych walizek po wielkich schodach aby dostać się na odpowiedni tor. Leo i Mila biegali dookoła obserwując przyjeżdzające i odjeżdzające pociągi. Nasz pociąg był punktualny i załadowaliśmy się wszyscy bez problemu. Podróż do Berlina zajęła tylko niecałe dwie godziny, więc całkiem krótko. Nie wiem czemu, ale za każdym razem kiedy podróżujemy pociągiem, razem z Rickiem jesteśmy bardzo zrelaksowani (może dlatego, że większość Europejskich pociągów jest naprawdę bardzo wygodna). Bardzo łatwo jest zgubić rachubę czasu, patrząc na piękne widoki, urządzając sobie drzemki, czy po prostu roszkoszować się cisząi spokojem. Zanim się zorientujesz, jesteś na miejscu. Nasza podróż składała się w kilku przystanków i nim się zorientowaliśmy, byliśmy już w Berlinie. Berlin jest stolicą i największym miastem w Niemczech, i jak większość europejskich miast, ma wiele przystanków kolejowych. Tóż przed przyjazdem do Berlina, wielu pasażerów z naszego wagonu wysiadało na pierwszym przystanku w Berlinie, wiec i my zrobiliśmy tak samo. Ja zabrałam dzieci a Rick zajął się naszymi bagażami. Gdy już wysiedliśmy z pociągu i rozejrzeliśmy się dookoła, Rick szybko się zorientował, że byliśmy na złym przystanku. Rick próbował otworzyć drzwi pociągu, który zaczął odjeżdżać. Nie mieliśmy żadnej szansy, aby wsiąść z powrotem do tego pociągu. Więc taka była nasza sytuacja: dwójka dzieci pełna energii, walizki w rękach, dwa foteliki samochodowe, plecaki, wszystko na złej stacji. Strach w oczach, miękkie nogi i kręcenie się w głowie. Zagubienie i w małym szoku, nie wiedzieliśmy co robić dalej. Jestem w 100% pewna, że każdy przechodni mógł odczytać każdą naszą emocje wypisaną na naszej twarzy. To wszystko trwało tylko moment (ale wydawało się jak wieczność) i jakiś dobry człowiek podszedł do nas i zaoferował pomoc. Pokazaliśmy jemu nasze bilety i wytłumaczył nam,że musimy złapać pociąg aby dojechać do centrum Berlina. Na szczęście nadjeżdzający pociąg zatrzymywał się w centrum więc już bez większych problemów dojechaliśmy na odpowiednią stację. Pamiętacie jak pisaliśmy, że zdecydowaliśmy się kupić bilety z dłuższą przesiadką? - jak widać ta decyzja się opłaciła. To nie był już pierwszy raz kiedy zgubiliśmy się pociągiem. 6 lat temu, Rick i ja przyjechaliśmy do Europe na dwa tygodnie i rozdzieliliśmy się w Londyńskim metrze podczas godzin szczytu. Ja poszłam w lewo, on w prawo i nim się zorientowaliśmy, byliśmy w dwóch różnych pociągach. Wywnioskowałam,że Rick zawróci się po mnie ale on poszedł do baru (oczywiście). Po długich 4 godzinach odnależliśmy się stojąc w deszczu. Do tej pory śmiejemy się z tej historii. W pewnym stopniu podróże zbliżają do siebie ludzi. Rozpoczęliśmy naszą przygodę dopiero dwa tygodnie temu, ale już teraz wiem, że będziemy w stanie pokonać każdą napotkaną przeszkodę. Mamy taką pewność w sobie, że damy radę praktycznie w każden napotkanej sytuacji. Nie doświadczyliśmy żadnych niespodzianek podczas jazdy pociągiem z Berlina do Warszawy, która trwała ponad 5 godzin. Leo i Mila marudzili trochę pod koniec, ale to było do przewidzenia po tylu godzinach w drodze. Mój starszy brat Piotrek czekał na nas w Warszawie i pomógł nam z bagażami i dziećmi. Dom moich rodziców znajduje się w Sokołowie Podlaskim, jakieś 1.5 godzin jazdy z Warszawy, czyli cała podróż zajęła nam około 12 godzin. Gdy dojechaliśmy do Sokołowa zostaliśmy przywitani przez moich rodziców, których nie widziałam od dwóch lat. Jest to pierwsza wizyta Mili w Polsce więc każdy był podekscytowany, żeby ją poznać. W Polsce będziemy przez dwa tygodnie i już nie mogę się doczekać spotkania się z resztą mojej rodziny i przyjaciółmi. Rick cieszy się juz na samą myśl o polskim jedzeniu i naszych “trunkach”. Jestem pewna, że będę miała dużo historii do podzielenia się z Wami, więc “widzimy się” już wkrótce… Cześć Gosia :) “I think it was the Fourth of July” - Chicago
Nasza ostatnio sobota w Hamburgu była niczym jak środek lata. Jeśli słyszeliście kiedyś piosenkę zespołu Chicago “I think it was the Fourth of July” to tekst tego utworu dokładnie odzwierciedla nasz dzień. Była idealna pogoda, czyli perfekcyjna szansa na grila w parku. Wybraliśmy się więc do Stadtparku na rowerach - 5 dzieci, w wieku od 1 do 10 lat, czworo dorosłych (ale nadal czujemy się młodzi), przenośny gril, plecaki, mała lodóweczka, i kilka toreb pełnych jedzenia. Rozstawiliśmy się tuż obok basenu, i jak tylko wszystko rozpakowaliśmy, dzieci od razu poleciały do wody aby się ochłodzić. Rick i Rafał grilowali kiełbasę, pierś z kurczaka, steaki i wiele różnych innych dobroci. Rick znalazł boisko do siatkówki plażowej, wystawił swój niemiecki na próbę i zagrał kilka meczy z lokalnymi chłopakami. Ja razem z Kasia i kilkoma znajomymi relaksowałyśmy się na trawie i obserwowałyśmy jak nasze dzieci szaleją. Park był pełen ludzi, muzyka grała dosłownie wszędzie, każdy grilował i naprawdę wydawało się jakby to była majówka. Ten super dzień zakończyliśmy wycieczką na lody do pobliskiej cukierni. Niedziela była poświecona na relaks. Teść mojej siostry mieszka w Hamburgu i zaprosił nas do siebie do mieszkania na niedzielny obiad. Pojechaliśmy tam metrem i jak tylko dojechaliśmy na miejsce, całe mieszkanie było wystrojone a stół zastawiony jak na prawdziwą imprezkę. Wcześniej tego dnia teść Kasi wybrał się do lokalnego marketu rybnego (tzw. FishMarkt) i zaopatrzył się w różnego rodzaje ryby, które mieliśmy okazje posmakować w trakcie obiadu. To był naprawdę miły gest z jego strony i byliśmy mu za to bardzo wdzięczni. Po tej wielkiej uczcie postanowiliśmy iść na spacer i przepłynąć się statkiem bo rzece Elba. Bardzo często Hamburg jest nazywany “Wenecją Północy” ponieważ jest tam wiele kanałów i mostów. Jest to drugi największy port w Europie. Ponownie mieliśmy piękną pogodę i każdy rozkoszował się letnią bryzą na pokładzie statku. Popływaliśmy przez jakąś godzinę i postanowiliśmy wrócić do domu. Jutro kończy się już przerwa wiosenna więc moje siostrzenice wracają do szkoły. W poniedziałek rano zabraliśmy Leosia i Mile do ogródka za blokiem mojej siostry, gdzie nasze dzieci mogły się pobawić a ja i Rick trochę poćwiczyć. Przez te ostatnie dni zrobiłam się leniwa i mniej trenowałam, a także nie żałowałam sobie z jedzeniem i piciem winka i po prostu zaniedbałam swój fitness. Ale po treningu od razu poczułam się lepiej i wiem, że już kiedy będziemy sami w podróży powrócę do swojej sportowej rutyny. Od naszego przylotu do Hamburgu był to dla nas najmniej intensywny dzień, ale szczerze mówiąc, to było nam bardzo potrzebne. Tego popołudnia, jak dziewczynki wróciły ze szkoły a Rafał z pracy, pojechaliśmy na lokalną farmę na zbieranie truskawek. Leo i Mila mieli super zabawę zbierając truskawki, zwłaszcza, że podczas zbierania można zjeść tyle truskawek ile się tylko zechce. To było naprawdę fajne zajęcie i idealne zakończenie naszej wizyty w Hamburgu. Jestem pewna, że jeszcze nie raz będziemy mieć okazję na takie lub inne doświadczenie gdzieś podczas naszej podróży. Już za kilka dni czeka nas długa podróż pociągiem z Hamburga do Berlina i potem do Warszawy. Aż ciężko jest mi uwierzyć, że nasz tydzień u mojej siostry dobiega końca. Było to bardzo intensywne siedem dni, ale było naprawdę wspaniale. Nie lubię pożegnań, jednakże, Zosia i Tosia mają swoją pierwszą komunię w Polsce już za tydzień, więc znowu wszyscy będziemy razem. Jak mawiają, że nie można mieć wszystkiego, ale ten tydzień dał mi do zrozumienia, że kiedy jesteśmy otoczenie przez ludzi, których kochamy, to mamy więcej niż nam potrzeba :) Po dwóch krótkich dniach w Bostonie, polecieliśmy nocnym lotem do Hamburga (po drodze mieliśmy przesiadkę w Oslo). Leoś i Mila spisali się na medal i praktycznie spali cały czas. Na lotnisku w Hamburgu zostaliśmy przywitanie przez moją siostrę Kasię, Jej trzy córeczki i męża Rafała. Ich mieszkanie znajduję się w centrum Hamburga, blisko różnych parków i metra. Idealna lokalizacja na zwiedzanie miasta. Tego wieczoru zjedliśmy przepyszną kolację i testowaliśmy kilka niemieckich piw, jednak zmęczenie dało się we znaki i szybko poszliśmy spać. Następnego dnia zabraliśmy dzieci do miejskiego parku - Stadtpark gdzie dzieci mogły się wybiegać i pobawić na placu zabaw. W Niemczech była akurat przerwa wiosenna więc dzieci nie miały szkoły. Większą część dnia spędziliśmy na zewnątrz spacerując po Hamburgu. Tego wieczoru ponownie zjedliśmy przepyszną kolację i nadrabialiśmy czas gawędząc do pierwszej nad ranem.
W czwartek w Niemczech był Dzień Ojca i ten dzień jest traktowany jako święto i dzień wolny od pracy. Był piękny i słoneczny dzień więc zdecydowaliśmy zorganizować piknik. Pojechaliśmy Ubhanem (metrem) do parku Planten un Blumen. To jest piękny park w samym sercu Hamburga z ogromną ilością kwiatów, roślin, kawiarenek i placów zabaw. Najpierw dzieci się trochę pobawiły a potem zrobiliśmy nasz piknik. Dotyk słońca na skórze było czymś wspaniałym za czym zaczęliśmy tęsknić (byliśmy naprawdę rozpieszczani przez pogodę na Florydzie, ha). Patrząc na Leosia i Milę, bawiących się ze swoimi siostrami - Zosią, Tosią i Julcią było to dla mnie najpiękniejszą chwilą tego dnia. Julcia urodziła się 7 tygodni po Mili i to było ich pierwsze spotkanie. Dzieci miały frajdę turlając się z górki i bawiąc się w ganianego. Ponieważ nie mam okazji widzieć mojej siostry zbyt często, takie chwile jak ta podczas naszego pikniku były bezcenne i będę je wspominać do końca swojego życia. W piątek pojechaliśmy do Wunderlandu (http://www.miniatur-wunderland.com). Jest to największe na świecie muzeum miniatur. Był to dla nas już drugi raz w tym wspaniałym miejscu. Leoś uwielbia pociągi i tym razem był zachwycony praktycznie każdą wystawą (pierwszy raz jak tam pojechaliśmy, Leoś miał tylko roczek), a zwłaszcza modelową wystawa lotniska, gdzie miniaturowy samolot startuje i ląduje co kilka minut. Do tej pory jestem pod ogromnym wrażeniem każdego detalu tej wystawy. Jest tam również wystawa USA pokazująca Florydę i nie mogłam uwierzyć gdy zobaczyłam lokalny pociąg z West Palm Beach - TriRail przewożący pasażerów do Miami. Wszyscy pracownicy związani z Wunderlandem zasługują na oklaski. Ten dzień zakończyliśmy spacerem przez centrum i kolejnym wyśmienitym daniem przygotowanym przez szefa Kasię. Mimo tego, że nie widziałam swojej siostry przez dwa lata, wydaje mi się, że jeszcze bardziej się do siebie zbliżyłyśmy. Odkąd tylko przylecieliśmy do Hamburga nie możemy przestać gadać. Kiedy Rick i Rafał delektują się niemieckim piwem Kasia i ja ględzimy do pózna w nocy. Jestem bardzo szczęśliwa, że możemy być razem i robić to co potrafimy najlepiej - gadać, gadać gadać i gotować, oczywiście! |
O Nas
Cześć! Jesteśmy czteroosobową rodziną Herman, która podróżuje dookoła świata. Ty również dołącz do naszej przygody. Zapraszamy i witamy na pokładzie! Archiwum
November 2019
Kategorie |